ŚNIEG I OPAD INCOGNITO
Od mojej sromotnej porażki piekarskiej minął tydzień (vide: bananowy bajzel z poprzedniej niedzieli). Ponieważ jestem pracowita jak wół, spędziłam go na skrupulatnym, jednakże odpowiednio rzewnym i afektowanym łkaniu nad swym upokorzeniem, z którego okrutnie zadrwił Internet. Zdałam sobie sprawę, że pokrywszy się cukierniczą hańbą, bezpowrotnie zaprzepaściłam szanse na dobre zamążpójście i nawet ślepy rzeźnik z Radomia z parafilią dla chrumkających ryjków i włochatych racic nie zechce mnie doholować do ołtarza.

Chciałam nawet iść na kolanach do Częstochowy, by zawierzyć swe niedorozwinięte cukiernicze umiejętności Matce, ale gdy już szurałam nagimi kolanami po trotuarze, a me oblicze spłynęło pierwszą kroplą krwawego potu, uzmysłowiłam sobie, że łot dechel i demyt!
Sama robię za Matkę Boską Komediowską, do flaka, i równie dobrze mogę zacząć modlić się do siebie!
Powstałam i kategorycznie umiejscowiłam wzrok w niebiesiech, po czym lekkim, staropanieńskim cwałem ruszyłam do domu. Marznący deszcz smagał mnie po twarzy, wiatr szarpał za pokryte gdzieniegdzie srebrem loki, z kolan wciąż tryskała dziewicza krew (w tym wieku problemy z krzepliwością to normalka), a ja biegłam, jakoby na skrzydłach anielskich niesiona!
Gdy tylko zamknęłam za sobą drzwi, zamaszyście uklękłam, nie bacząc na poranione kolana, i najpierw zmówiłam litanię do siebie, a potem odpaliłam Instagram i rozpoczęłam zmasowany atak modłów do Bogiń Ciast i Deserów, Pauliny @rawart i Agnieszki z @Cakely. Zatopiłam się w żarliwej modlitwie. Mijały długie godziny, a ja zaklinałam Boginie na wszelkie znane mi sposoby, aż moje mimozowate i wydelikacone osteoporozą ciało poddało się z wyczerpania. Zakręciło mi się w głowie i upadając uderzyłam skronią o kant łóżka. Zanim widowiskowo zemdlałam, zdążyłam odnotować znajomy trzask kręgów L2 i L3.

Ocknęłam się o świcie, zmarznięta i skostniała. Dotkliwy ból pulsował w skroniach. Przez chwilę brałam ten dźwięk za chrzęst własnej, roztrzaskanej i stolik czachy i dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że za oknem COŚ PADA.
Roztarłam zmarznięte dłonie, podeszłam do okna i odsunęłam firankę. Jak ogromne było moje zdziwienie!
NA ZEWNĄTRZ WŁAŚNIE DZIAŁ SIĘ CUD! Z wrażenia nerki podeszły mi do gardła, złapałam się za lewą pierś i niesymetrycznie pokryłam trądzikiem różowatym.
Nie zważając na trzeszczące zwyrodnieniem stawy, wybiegłam do ogrodu, by doświadczyć spadającej z nieba manny. Wyciągnęłam dłoń: wśród pierwszych płatków śniegu Anno Satani 2020 na jej wnętrzu wylądował kawałek tortu. Rozejrzałam się - jak okiem sięgnąć, ogród tonął w bieli przełamanej zielenią puszystego biszkoptu o smaku machy, z żółtym kremem mango i moimi ulubionymi jeżynami!
