ŻUREK BEZ JAJ. RZECZ O BYŁYM CHŁOPAKU
Zaktualizowano: 2 lis 2020

W 1865 r. przed naszą erą miałam 22 lata i kochałam się w muzyku. Skrzypek o dłoniach pianisty, zamyślony, z powłóczystym spojrzeniem.
Ksawery*.
W studenckich czasach ochoczo leciałam na werteryzm, mesjanizm i wewnętrzne rozdarcie, przekonana że są oznaką SZLACHETNOŚCI DUSZY.
Nie mogłam myśleć inaczej, będąc naiwną ofiarą literatury polskiej XIX wieku: mózg wyprany Słowackim i Mickiewiczem, zarobaczony pomysłami Sienkiewicza i zamarynowany w micie Matki Polki.
Ksawery cierpiał dla sztuki kapryśnie i z rozmachem. Ach, być częścią teatralnych awantur, uniesień pełnych pasji, spektakularnych scen przebaczenia! Marzyłam, by koić męczące go katusze i przeganiać rozszarpujące jego delikatne trzewia rozterki. Entuzjastycznie pragnęłam z nim związku. Był IDEALNY.
Uznałam, że swym poświęceniem URATUJĘ GO od Weltschmerzu, a on (naturalnie) zakocha się we mnie na zabój i z tej wdzięczności napisze dla mnie operę na miarę Traviaty. Głównej bohaterce nada moje imię (w zwłoszczonej wersji: Giovanna), a potem oświadczy mi się na środku Krakowskiego Rynku, przy akompaniamencie Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia i przelatującej akurat Komecie Halleya. Takie minimum, wiecie.
Rano stałam przed budynkiem uczelni i zamartwiałam się, co z Ksawerym, bo wczoraj miał mały kaszelek. Postanowiłam do niego zadzwonić z budki telefonicznej nieopodal. Dowlókł się do aparatu i niknącym od bólu głosem powiedział, że umiera i poprosił mnie o leki na grypę.
TO BYŁ MÓJ MOMENT! Uradowałam się, jak Maryja przy Zwiastowaniu i na anielskich skrzydłach mesjanizmu poleciałam do apteki olewając wykład.
Łzy nabiegły mi do oczu i zachłysnęłam się swoim szczęściem: wreszcie mogłam się dla niego POŚWIĘCIĆ!
Biegnąc przez miasto oddawałam się fantazjom i oczyma wyobraźni widziałam siebie siadającą na kraju łoża ukochanego w sukni Świtezianki i w wianku z rumianków, obmywającą rozgorączkowane czoło ukochanego zimnym kompresem. Uleczę go moim oddaniem, miłością i polopiryną Ce!
Sforsowałam wrota akademika. Nie czekając na windę, śmignęłam po schodach na 3 piętro i zdyszana wpadłam do pokoju Ksawerego. Jakaż była moja konsternacja, gdy na łóżku ujrzałam roznegliżowaną Jolę, która na modłę watykańskiej Piety, w postkoitalnym uścisku tuliła do swej obfitej piersi umierającego na katar MOJEGO ARTYSTĘ!
Dlatego ten żurek jest jak ty, Ksawery. Z cienką białą kiełbasą pokrojoną w 2,5 cm odcinki i bez jaj.
W filiżance, żeby móc po arystokracku zagiąć paluszek. Ten środkowy.
*prawdziwe imię znane Redakcji, choć udostępniać nie zamierza.