MAŁŻE W WELONIE
Romantyczna legenda rodzinna z mlekiem matki wyssana z palca.
Babcia Izolda dorastała na sielskiej wsi, wśród łanów zboża i lnu zefirem kołysanych, wśród kwiatów, pcheł, wszy i bez dentysty. W malinowym chruśniaku gromko rechotały nieszczepione chłopy w rui, a na przyzbach gwarno rajfurzyły prekursorki hejtu.

Wyrosła na smukłą (z niedożywienia) piękność, a błyszczące jak gwiazdy oczy i róż jej policzków (powodowane nieustającym stanem podgorączkowym) przyciągał kandydatów do ręki Izoldy z okolicy co najmniej 300 metrów. Do tej dziewczyny o kryształowym sercu, z pełnym frontowym uzębieniem, sprawiedliwej do tego stopnia, że nawet, gdy płakała, łzy wypuszczała w parzystych ilościach, byle nie faworyzować jednej strony twarzy, zaczął startować Zły Pan.
Mamusia i tatuś kazali Izoldzie poślubić obleśnego potwora dla jej własnego dobra. Rozdarta pomiędzy powinnością wobec rodziców i wiernością sobie, zaocznie i z rezerwą zgodziła się na ślub licząc, że narzeczonego w międzyczasie trafi dowolnej rasy szlag.
Dzień ślubu zbliżał się czem prędzej, a narzeczony wciąż dychał, pomimo żarliwych modłów, jakie Izolda zanosiła do Św. Anielki.
W dzień ślubu wstała z pierwszym pianiem kogutów, osiodłała rumaka i w samej haleczce i welonie, pocwałowała na Wawel.
Jak umierać, to spektakularnie, pomyślała i udała się dokładnie tam, gdzie Wanda nie chciała Niemca.
Już miała do Wisełki skakać, już uniosła blade rączęta ku niebu, stópkę upie*doloną błotem oderwała od ziemi,
gdy zza stanika wypadł jej ulubiony kozik, którym miała w zwyczaju golić kotki i bobry.
Potnę się, przemknęło jej przez myśl, albo nie, potnę się i utopię, efekt będzie trwalszy, albowiem były to czasy, gdy myślano, że krew mają tylko mężczyźni, a śmierć można odwrócić za pomocą naparu z kości nieochrzczonego niemowlęcia.
Zbiegła więc po nadwiślańskich wałach i wskoczyła, biedactwo, na główkę do Wisły.
Woda miała ją zakryć a welon miał widowiskowo unosić się na wodzie.
Niestety wody przy brzegu było po kolana.
Rozejrzała się. Kamienie obrastały glony ciemne narośle. Zamroczona Izolda zaczęła odłupywać je nożykiem i zawijać w welon, a gdy wróciła do domu, nastawiła zupę z krakoskich małży, po czym wbiła nóż w narzeczonego i posypała go pietruszką.
Od tamtej pory każda panna młoda w mojej rodzinie przed ślubem musi wejść do akwenu wodnego w welonie, odskrobać narośli dowolnego rodzaju i zrobić z nich zupę.
Zrobiłam i ja.