RADOMMAGEDON
Zaktualizowano: 9 lis 2020
BIEDA-NALEWKA NA KORONAKRYZYS
[marzec - kwiecień 2020]
Siedzę zamknięta w domu już drugi tydzień, pokój coraz mocniej napiera tynkiem na twarz, od bawienia się telefonem dostałam cieśni nadgarstka, a na Netflixie obejrzałam już wszystko oznaczone więcej niż jedną gwiazdką, a tu BUM. Bogaty znajomy znajomego, którego mam w znajomych, ale tylko wirtualnie, bo gdzieś kiedyś przypadkowo zaliczyliśmy wspólną imprezę (on mierzył za nisko, ja za wysoko), na stówę nie pamięta jak się nazywam, za to ja, nie dość, że znam jego imię, nazwisko, pesel, to i adres co do ostatniej cyferki kodu pocztowego. Na wszelki wypadek, gdyby jednak kiedyś przejrzał na oczy, zobaczył jaka ze mnie WYJĄTKOWA OSOBA O SZEROKICH HORYZONTACH i zaprosił mnie do swojej willi z widokiem na luksus...
....anyway, gość wrzuca zdjęcia fancy-drinków w zmrożonym szkle, które bezwstydnie popija w tropikach (nie licząc mu) kolejny tydzień. W oddali słońce zachodzi na bogato, różowa poświata barwi niebo nad horyzontem oceanu, a kolega, na ekskluzywnej bani, pokłada się pod palmą na białym piasku, jaki można kupić jedynie za dolary.
Cała scenka sprawiła, że boleśnie przypomniałam sobie, że jestem z Radomia, jeżdżę podrapanym golfem, a na chacie mam tylko niedopite szkło z ostatniego kempingu w Jaśle. Powiedziałam sobie "Nie panikuj, Flaca. Właśnie dlatego, że jesteś z Radomia, potrafisz zrobić coś z niczego praktycznie ze wszystkiego". Więc chcąc koledze zaimponować (bo kompleks wieśniary wciąż ma się dobrze) wyciągnęłam z czeluści dawno niemytej lodówki pudełko lekko nadpsutych, przeterminowanych dwa lata daktyli, których szkoda mi było wyrzucić, choć ewidentnie coś (czytaj: niezidentyfikowany insekt) je podgryzło. Pomimo wszystko, jedyna egzotyczna rzecz w chałupie, więc przecież nie wyrzucę, spożytkuję, a krzywiącym się teraz na insekta powiem, że zero waste przecież.
I zrobiłam ci ja sobie fancy-nalewkę w słoiku po ogórkach.
Raki, spirytus i wóda połączyły się gładko w tak wybuchowe menage a trois, że daktyle z piskiem wyskoczyły ze słoika i wylądowały na sorze z oparzeniami 3. stopnia, z płaczem dzwoniły do mamy, więc obiecałam, że będzie delikatniej. Dolałam 30% Niveę, po której wóda zwelweciała na tyle, że daktyle dały namówić się na powrót do szkła.
Z poczuciem dobrze spełnionej misji usiadłam, zarzuciłam nogi na stół i spojrzałam na niedokończoną butelkę spirytusu lubelskiego, jak gdyby była Bollingerem. Próbowałam zapomnieć, że mieszkam w Polsce, zakupy robię w Biedrze, zamiast basenu mam wannę, nad którą zimą suszą się rajstopy i prawdopodobnie za tydzień umrę na choroby współistniejące, więc umiliłam sobie czas kierując faki w stronę ekranu obnoszącego się z nachalnymi zdjęciami.
Pomogło.
Po dwóch tygodniach odkręciłam słoik, drżąca z obaw, co do stężenia i składu, bo przecież mieszanka była odważna. Wtedy w mej głowie usłyszałam znajome demony: „Nie lękaj się, Flaczko, bo cóż może lepiej ukoić skołataną duszę artystki ” – szeptały, – „niźli płyn zbliżony do składu twej krwi?”
Pomimo, że z reguły im wierzę, piłam z początku ostrożnie, potem żwawiej i ochoczo, na dwie ręce, bo trunek okazał się pyszny.

Różne nazwy się rodziły
1) Radommagedon
2) Daktylowa jego mać
3) Radomiaczek jeden miał flaszeczek siedem
4) Blocquers Boulevard
5) Fiku-miku na lastriku,
ale wybrałam pierwszą.
Tekst, zdjęcia i dzieło popart powyżej mojego autorstwa.
#kuchniadramatyczna #flacagotuje
#radommagedon #chytrababazradomia #yourdisadvantageisyouradvantege